Oneshot - Lisie Piekło

To był jej pomysł. Zawsze lubiła zwierzęta, więc nie mając serca odmówić jej zielonym oczom, zgodziłem się by pójść z nią do miejskiego ZOO. ZOO jak ZOO. Pełno zwierząt, pełno ludzi i pełno jeszcze mniejszych ludzi, dla których wycieczka do więzienia dla mniej lub bardziej przyjaznych milusińskich, jest niczym gwiazdka z nieba. Latają szaleńczo od klatki do klatki, pokazując pulchnymi paluszkami, każde zaobserwowane zwierzę i tak cały boży dzień. Dla dzieci jest to coś niesamowitego, niemożliwie ekscytującego, jednak sądząc po minach samych zainteresowanych wyglądały, na co najmniej znudzonych. Nie ma co się dziwić. Dzień w dzień stado ludzi przelewa się przez alejki ZOO i wlepia w nich roziskrzone oczy, ciesząc się przy tym jak głupi. To jak telewizja, w której wciąż i wciąż leci ten sam program, taka powtórka, której biedne zwierzęta nie mogą przełączyć. Tak więc nie mając większego wyboru, siedzą ze zrezygnowaniem wymalowanym na mordkach w klatce, a każdy ich ruch wywołuje ekstazę u zwiedzających. Proste i nieskomplikowane.

– Popatrz na tego niedźwiedzia. – wskazała brązową kupkę sierści naprzeciwko nas. – Myślisz, że mu się tu podoba? – spytała. Westchnąłem przeciągle, przyglądając się pyszczkowi niedźwiadka. Bawił się beznamiętnie na wpół zjedzoną rybą, co jakiś czas pojękując w akcie znudzenia.

– Wygląda na znudzonego. – powiedziałem szczerze to, co pomyślałem.

– Znudzonego?

– Uhm. – przytaknąłem. – Jesteśmy dla niego jak powtórka programu w telewizji. Wciąż i wciąż puszczają mu chmarę ludzi, cieszących się każdym jego ruchem, co nie może być interesujące. Rusza łapką, bo rusza, bo widzi, że zadowala nas tym, ale nic więcej.

– Czyli nie jest szczęśliwy? – pożałowałem, że cokolwiek mówiłem. Dla niej nieszczęście niedźwiadka, jest również jej nieszczęściem.

– Do szczęścia trochę mu brakuje. Zapewne wolałby iść sobie nad potok, złapać świeżą rybę, zjeść ją, przespać się pod sosną, a potem powędrować po lesie, nie musząc martwić się o to, czy mu wolno, czy nie.

– To logiczne. – przyznała mi rację, znów wracając wzrokiem do niedźwiadka. Przeszliśmy w taki sposób całe ZOO. Każde biedne zwierzątko zostało pożałowane przez nią, a ja nieco już znudzony, przytakiwałem jej w takt skrzeczenia jakiejś wybitnie marudnej papugi. Ostatnia klatka na liście należała do lisów. Znajdywała się na samym końcu, do tego była nieco schowana, jakby lisy okazały się dla ZOO nie wystarczająco interesujące by zasłużyć na coś lepszego. Spojrzałem na nie znudzonym wzrokiem, kompletnie niezainteresowany ich oglądaniem. Tak. Chciałem iść do domu, jednak gdybym zaczął marudzić, jedynie pogorszyłbym sprawę. Ona jest bardzo drażliwa w takich sprawach, choć mogę ją zrozumieć. Skoro się zgodziłem, to nie powinienem narzekać... żeby to było takie proste. – Ale ich dużo. – jej podniesiony z przejęcia głos wyrwał mnie z rozmyślań. Skupiłem się by nareszcie dostrzec to, na co patrzyły moje oczy. Lisy. Małe, rude z niemożliwie przenikliwym wzrokiem... lisy. Czaiły się po całym terenie, jakby właśnie były w trakcie polowania. Uginały swoje łapki, ciałka jak i małą głowę trzymały nisko, tak by ofiara nie była ich w stanie dostrzec, do tego oczy skupiały na jednym, nawet przy tym nie mrugając. Jako jedyne zwierzęta z całego ZOO wydawały się starać, by pokazać ludziom jak najlepsze przedstawienie, show własnego życia. Przeleciałem wzrokiem po wszystkich lisach. Każdy z nich ciężko pracował, tylko jeden, ostatni, siedział dostojnie na kamieniu, wpatrując się prosto przed siebie. Zaraz, zaraz... Zamrugałem jeszcze raz, jednak ten czczy gest nic nie zmienił. Lis z poważną miną nadal wpatrywał się prosto w moje oczy. Nie wiem dlaczego, ale poczułem się strasznie nieswojo. Jego wzrok wydawał się niemożliwie ludzki, wręcz przesycony uczuciami, których nie mogłem, a raczej nie chciałem odczytać. Co może czuć do mnie ten lis? Nie miałem zamiaru w to wnikać, bowiem z każdą mijającą sekundą dosłownie traciłem kontakt z rzeczywistością. Wszystko inne zacierało się tracąc znaczenie, pozostawał jedynie on. Dumnie siedzący na kamieniu lis, król tego stada, wlepiający we mnie swe przerażające ślepia. Niby nic. Przecież to tylko zwierze, jednak moje ciało zaczęło wyraźnie wariować. Serce biło nieprzyjemnie szybko, a skórę oblał zimny pot strachu. Złapałem ją za rękę, by wrócić do rzeczywistości.

– Chodźmy już. – bardziej zażądałem niż poprosiłem. Nie czekając na choćby słowo zgody z jej strony, pociągnąłem ją stanowczym ruchem do wyjścia. Ten jeden raz musiała wybaczyć mi tę brutalność i tak zrobiła. Odeszliśmy, a rudy lis siedząc dumnie na kamieniu, odprowadził nas swym srogim wzrokiem.

– Nie zostaniesz dzisiaj na noc? – spytałem, choć dobrze znałem odpowiedź. Nie zostanie.

– Uhm. – przytaknęła. – Jutro mam ważne spotkanie, więc muszę się przygotować. – wyjaśniła, nachylając się nade mną i całując mnie w policzek. Ciepło jej warg rozlało się po mojej skórze, a serce zabiło żałośnie, pokazując swoją słabość do tej ludzkiej istoty.

– Uważaj na siebie. – rzuciłem, sam się sobie dziwiąc. Nigdy czegoś takiego nie mówiłem, jednak dziś moje usta całkiem same ułożyły się w te utarte zdanie, jakby podświadomie przeczuwając najgorsze. Przycisnęła moją głowę do brzucha.

– Mówisz to pierwszy raz. – również zauważyła. Znała mnie naprawdę dobrze i o dziwo sam pozwoliłem jej na to. Przy niej czułem, że mogę odkryć wszystkie karty jakie posiadam, nie bojąc się, że przegram. Cmoknęła czubek mojej głowy, po czym wyszła, zostawiając mnie samego.

– Błagam, uważaj na siebie. – mimowolnie powtórzyłem bezgłośnie, żałośnie łudząc się, że to pomoże.

Cały dzień chodziłem jak struty, nie potrafiąc znaleźć sobie ani miejsca, ani sensownego zajęcia. Ukochane płyty puszczane na odtwarzaczu wydawały się nijakie, książka przeczytana do połowy z wypiekami na twarzy teraz już tak nie cieszyła, a szkicownik zapełniał się jedynie bezwartościowymi szkicami niepodobnymi do niczego. To był dzień, w którym miałem ochotę jedynie krzyczeć. Długo, głośno, niemożliwie przeraźliwie i mocno, tak, aby moje serce rozpadło się na drobne kawałeczki, a potem znów posklejało całkiem zdrowe. Wiedziałem, że jest to niemożliwe, więc siedziałem jedynie na kanapie i wpatrywałem się niewidzącym wzrokiem w sufit. Zegar odmierzał głucho czas... Tik, tak, tik, tak... zasnąłem.

Stałem na peronie, a obok była ona. Właśnie ją odprowadzałem, znów musiała wracać do siebie z powodu pracy. Trzymałem ją za rękę, chcąc w duchu by pociąg się spóźnił. Mimo wyraźnego uczucia pustki gdy tylko mnie zostawiała, nigdy nie potrafiłem zebrać w sobie wystarczająco dużo odwagi by poprosić ją o zamieszkanie razem. Bałem się czegoś, jednak nie umiałem odpowiednio nazwać tego strachu. Tkwił on gdzieś w głębi mnie, w najmniejszej komórce mojego serca, skrzętnie schowany, czekający na odpowiedni moment aby roznieść się po całym ciele. Nagle w powietrzu rozniósł się głos nadjeżdżającego pociągu.

– Już czas. – mruknęła.

– Uhm. – przytaknąłem, po czym wiedziony jakimś impulsem, przytuliłem ją mocno do siebie. Poczułem jej ciepłe ciało, zapach oraz miękkość, tak bardzo pragnąłem by nigdy mnie nie opuszczała. Przymknąłem lekko oczy, po czym otworzyłem je, mimowolnie spoglądając przed siebie. Za jej plecami, w odległości metra siedział lis, na domiar złego ten sam, którego wzrok zwarł się z moim w ZOO. Poznałem go natychmiast, bowiem i teraz oczy skierował na mnie, ani na moment nie tracąc ze mną kontaktu. Ten sam ludzki wzrok zwierzęcia przenikał mnie na wskroś, mrożąc krew w żyłach. Nagle ona odsunęła się ode mnie.

– To do zobaczenia. – uśmiechnęła się, po czym odwróciła się w stronę torów. Pociąg niezwykle cicho wtaczał się na stację, choć nadal jechał dość szybko. Na chwilę zapomniałem o lisie i z drżącym niepokojem obserwowałem jej poczynania. Szła dumnie przed siebie, a gdy już dotarła do celu i miała się zatrzymać, by poczekać na pociąg, stało się coś niedorzecznego. Potknęła się. Brutalnie i tak prosto za razem, jednak konsekwencje pomyłki były aż nazbyt duże. Niczym w zwolnionym tempie jej ciało popłynęło do przodu, prosto na tory. W tym samym momencie rozpędzony pociąg, który normalnie powinien stanąć na stacji, uderzył w jej zatopione w locie ciało, nie wydając przy tym żadnego dźwięku. Oczy powiększyły mi się w niedowierzaniu, a chwilowy szok powstrzymał rozpacz, jaka właśnie docierała do mojego mózgu. Składałem fakty powoli w całość... pociąg, ona idąc potyka się i wpada pod niego... lis. Odwróciłem głowę w stronę lisa i rzeczywiście. Siedział tam nadal, przeszywając mnie na wskroś swoim ludzkim wzrokiem. Tik, tak. Szok właśnie minął, teraz rozpacz przejmuję pałeczkę. Wrzasnąłem przeraźliwie, łapiąc się za głowę niczym wariat. Ból rozniósł się po całym ciele, a mózg już dawno przestał pracować. Padłem na kolana nadal krzycząc w agonii. Z oczu ciurkiem płynęły łzy, a serce pękło... na pół. Jej już nie ma. Zostałem sam.

Z przerażeniem podskoczyłem do góry, po czym oblane potem ciało znów wróciło na kanapę. Serce biło niesamowicie, ręce drżały, oddech galopował, a mózg starał się ogarnąć całą sytuację. Rozejrzałem się dookoła siebie. To było moje mieszkanie. Musiałem zasnąć na kanapie, a to, co przeżyłem było snem. Nie, nie snem. To był koszmar. Najprawdziwszy koszmar, który mroził moją krew i nie pozwalał racjonalnie myśleć. Otarłem rękawem koszuli pot, po czym spojrzałem na zegarek. Wpół do ósmej. Za pół godziny odjeżdża kolejny pociąg, którym mogłaby dojechać do domu, jednak to nie istotne. Przecież pojechała do domu już dawno... Ta myśl nie dawała mi spokoju. Wstałem, napiłem się wody, jednak w głowie miałem ciągle ten pieprzony koszmar, znów i znów odtwarzający się jak zacięta płyta. A co jeśli... nie chciałem gdybać. Pośpiesznie ubrałem się i pobiegłem na stację, by na własne oczy przekonać się, że jej tam nie ma. Przez całą drogę analizowałem to, co mi się śniło, jednak wszystko mówiło, że jest to jedynie głupi sen. Coś nierealnego, coś co nie ma prawa się zdarzyć. Pociąg, lis, ona... Stanąłem jak wryty, widząc ją na peronie. Dostrzegła mnie z daleka i pomachała radośnie, tak jak zawsze to robiła.

– Spóźniłam się na poprzedni pociąg. – uśmiechnęła się, całując mnie w policzek. – Co ty tu właściwie robisz?

– Ja... – nie wiedziałem, jak mam jej to wytłumaczyć. – Myślałem o tobie i tak jakoś wyszło. – rzuciłem.

– To miłe. – ucieszyła się, po czym przytuliła mnie do siebie. Była ciepła, miękka, pachnąca i żywa, przede wszystkim żywa. Odetchnąłem z ulgą, przymknąłem lekko oczy, po czym znów je otworzyłem... spotykając się wzrokiem z lisem, który stał za nią. Serce podskoczyło mi do gardła, a oddech przyśpieszył. Znów ten lis. Czy to może być prawda? Nie zdążyłem odpowiedzieć na to pytanie, bowiem ona właśnie odsunęła się ode mnie, by tak jak we śnie odwrócić się w stronę torów. Już miała ruszyć do przodu, jednak nie mogłem na to pozwolić. Nie, ona nie może przecież zginąć... nie zginie, bowiem wiem jak ją uratować. Złapałem ją za rękę, po czym obrzucając lisa gniewnym spojrzeniem, pobiegłem do wyjścia ciągnąc ją za sobą. – Co się dzieję? – pytała, mimo to nie odpowiadałem. Biegłem długo i uparcie, aż zimne łapska śmierci opuściły moją skórę, przez co poczułem się bezpieczniej. – Proszę, odpowiedz! – zażądała i dopiero wtedy się zatrzymałem. Co miałem jej powiedzieć? Uciekamy, ponieważ jakiś lis patrzył się na mnie, do tego miałem sen w którym giniesz... uznałaby mnie za wariata. Twardo trzymając ją za rękę, westchnąłem przeciągle, po czym uśmiechnąłem się głupio, mając nadzieję jakoś z tego wybrnąć.

– Chce spędzić z tobą więcej czasu. – rzuciłem. Popatrzyła na mnie sceptycznie.

– Wiesz, że mam pracę. Nie mogę robić sobie wolnego, kiedy chcę. – odpowiedziała. Logiczny argument, nie do podważenia. Pocałowała mnie w policzek i odwróciwszy się ruszyła w stronę peronu. – Zobaczymy się później... – uśmiechnęła się, a jej ciepła dłoń puściła mnie. Smukłe palce bez żadnego oporu ześlizgnęły się z moich, bardziej niezgrabnych i szorstkich niż jej. Patrzyłem na nią z przejęciem, a w chwili gdy nasze palce się rozdzieliły, to samo stało się z naszymi życiami. Nie potrafiłem tego wytrzymać. Również odwróciłem się chcąc wracać do domu, jednak gdy podniosłem wzrok przed siebie... spotkałem się z zimnym spojrzeniem lisa. Serce stanęło mi na moment, jednak stan otępienia nie trwał szybko. Dotknięty czarnym przeczuciem, pośpiesznie przeniosłem wzrok w stronę peronu. Szła... dumnie, prosto, lekko kołysząc biodrami... gdy nagle spadł na nią metalowy spornik z budowy budynku, pod którym się zatrzymaliśmy. Świat zadrżał nieznośnie. Dosłownie zatrząsł się w posadach, jednak miałem wrażenie, że oprócz mnie nikt inny nie poczuł owego poruszenia. Padłem na kolana, a z ust wydobył się obłąkańczy wrzask. Coś we mnie pękło... kolejny raz.

Ciałem wstrząsnęły dreszcze, oblał je pot, serce galopowało niczym spłoszony koń. Obudziłem się, czując jakbym właśnie umarł, jednak dobrze poznawałem to miejsce. Moje mieszkanie. Moja kanapa. Spojrzałem na zegarek... wpół do ósmej. Tym razem nie myślałem długo, automatycznie pośpiesznie się ubrałem, po czym wybiegłem z mieszkania kierując się prosto na stację. Wcale nie zdziwiłem się widząc ją na peronie... Nie mówiąc słowa, natychmiast złapałem jej ciepłą dłoń i pociągnąłem za sobą, jedynie rzucając przelotnie wzrokiem na siedzącego lisa. Tak, dobrze wiedziałem, że tam siedzi... wiedziałem też jakie wiążą się z tym konsekwencje. W końcu przeżyłem to już nie raz. Biegłem długo, serce biło obłąkanie, oddech coraz bardziej przyśpieszał, mimo to dopóki jej ciepła dłoń dotykała mojej skóry czułem, że mogę wszystko, nawet wygrać z mroźnymi objęciami śmierci. Niespodziewanie straciłem z nią kontakt. Palce znów rozłączyły się sugestywnie, oznajmiając rozdzielenie naszych żyć. Spojrzałem na nią. Uśmiechała się czule, a w jej oczach było coś takiego... jakby wiedziała. Zawiał potężny wiatr, niemal jak wichura, coś namacalnego podobnego do złośliwej ręki przeznaczenia. Zachwiała się zdradliwie, po czym kompletnie tracąc równowagę poleciała do tyłu... dopiero teraz dostrzegłem, że zatrzymaliśmy się na moście. Wpadła lekko niczym puch do wody, a ja nie mogąc na to patrzeć odwróciłem wzrok... wpadając w spojrzenie lisa.

To ciągle miało miejsce. Budzę się w domu. Biegnę na peron i tam spotykam ją. Cokolwiek bym nie zrobił, gdziekolwiek bym jej nie zabrał, w momencie gdy nasze palce tracą kontakt ona ginie na tysiące różnych sposobów. Coś na nią spada, lub to ona skądś spada. Raz zastrzelił ją rabuś uciekający przed policją, a raz potknęła się i upadając uderzyła głową o twarde mury budynku. Innym razem wściekły pies rzucił się jej do gardła i w mniej niż w sekundę rozszarpał delikatną tętnicę szyjną... pamiętam, każdą jej śmierć. Sekunda po sekundzie, każde jej spojrzenie, ciepły uśmiech, grymas pojawiający się w chwili gdy bóg śmierci obejmował ją swymi mroźnymi łapskami, morze krwi wylane z jej ciała, oraz ludzkie spojrzenie lisa mówiące mi wprost „z tym nie wygrasz”. Życie zapętliło się niczym stare nagranie, wciąż i wciąż dając mi szansę by ją uratować, jednak paradoksalnie jedyne co jestem w stanie zrobić, to przyglądanie się temu co nadchodzi. Moje serce już niezliczoną ilość razy rozrywało się na kawałki, po czym na chwilę zlepiało, widząc ją żywą. Oczywiści sekundy z nią były niezmiernie cenne, jednak świadomość, że zaraz ją stracę niszczyła mnie milimetr po milimetrze, okrutnie, boleśnie i bez litości oraz nadziei na lepsze. Jak miałem to zatrzymać? Co miałem zrobić by nareszcie, któreś z nas zaznało spokoju? Ostatni raz spojrzałem na lisa. Już wiedziałem.

Kolejny raz obudziłem się z koszmaru, jednak teraz wiedząc już jak potoczy się dzień, szybko otrząsnąłem się z amoku bólu. To nie czas na to. Otarłem pot z czoła, umyłem się, ubrałem, po czym tak jak już to robiłem setki razy wybiegłem z mieszkania. Miałem w głowie jasno wytyczony cel: ona dziś nie zginie. NIE ZGINIE. Tylko to się liczyło, nic więcej. Dobiegłem na peron i widząc ją całą i zdrową, mimowolnie odetchnąłem. Nieśpiesznie podszedłem do niej, uśmiechnąłem się, przytuliłem, czule głaszcząc włosy, całując usta i wdychając jej zapach. To ostatni raz. Złapałem jej ciepłą rękę, rozpoczynając tym samym krąg śmierci. Gdy ją puszczę, wyrok zostanie wykonany.

– Chodź ze mną, chce ci coś powiedzieć... coś, czego jeszcze nigdy nie odważyłem się wyznać.

– Dobrze. – zgodziła się. Ufała mi, a ja nie mogłem jej zawieźć. Wyszliśmy ze stacji, przeliśmy przez drzwi, weszliśmy po zbyt szerokich schodach i znaleźliśmy się na ulicy przy przejściu na pieszych. Rozejrzałem się dookoła. Tu będzie dobrze. Niemal wstrzymując oddech pociągnąłem ją na środek przejścia dla pieszych, nadal trzymając jej dłoń. Teraz albo nigdy... powoli, czując ból w sercu, wyślizgnąłem z jej ręki swoją. Nasze palce nieśpiesznie rozłączyły się, a w momencie gdy przerwa pomiędzy nimi zaistniała, pojawił się lis. Zwarłem się z nim wzrokiem, rzucając mu jawne wyzwanie, po czym uśmiechnąłem się podstępnie. Nie tym razem, tym razem mi jej nie zabierzesz. Wróciłem wzrokiem do niej, kątem oka obserwując ulicę. Już czas...

– Żałuję, że mówię ci to dopiero teraz... – mruknąłem, po czym rzuciłem się do przodu i odepchnąłem ją w ostatniej chwili, zanim wielka ciężarówka nie uderzyła w jej ciało. Jej przerażony wzrok ostatni raz zwarł się z moim, jednak w przeciwności do niej czułem już jedynie spokój. – Kocham cię. – wargi wymówiły słowa, a twardy metal pojazdu zwarł się ze mną, tym razem to moje życie składając Bogowi Śmierci w ofierze. Wygrałem... ostatni raz obudziłem się z koszmaru, by ów koszmar zakończyć. Na dobre.

Stałem przed klatką w ZOO. Stadko lisów radośnie biegało po trawie, jednak ja mierzyłem się wzrokiem z tylko jednym. Dostojnie siedział na kamieniu, niczym król, większy niż sam lew, łaskawie przelewał na mnie swoją uwagę.

– Idziemy? – ścisnęła moją rękę. Lis widząc to odwrócił ode mnie wzrok, tak jakby naprawdę chciał mi oznajmić, że to już koniec.

– Uhm. – zgodziłem się. Nareszcie się skończyło... moje własne lisie piekło.

Brak komentarza 23 Grudnia 2014 o godz. 15:04

Oneshot - Lisie Piekło

Komentarze 0

Tego Artykułu jeszcze nikt nie skomentował

Wyświetleń: 81